poniedziałek, 30 stycznia 2017


Tekst był częścią grupowego rankingu najlepszych jrpgów na Super Nintendo, opublikowanego w ramach "Karczmy" na PPE. Wrzucony, żeby obadać co i jak na bloggerze.

Gdy zauważyłem, że Senix szuka osób do karczmowo-snesowego Top 10, pomyślałem że tym razem trzeba przemóc wrodzoną miłość do opierdalania się i skrobnąć co nieco. Wiadomo, fejm, wejście na główną bocznymi drzwiami, przede wszystkim jednak skusiła mnie możliwość oddania hołdu mojej pierwszej, „prawdziwej” (sorry pegaz) konsoli, która wraz z PS2 – meine zweite Liebe – ukształtowała mój growy gust.




Z tego też powodu nie oczekujcie silenia się na pseudo obiektywny Top 10, rodem z Metacritica, zamiast tego zafunduję wam coś w rodzaju nostalgicznej przejażdżki do czasów wymiany gier na targowisku we Wrzeszczu, obskubywania przycisku Start, szukania tłumaczeń romów i ogrywania bezsprzecznych legend, średniaków i kompletnych krapiszczy.

P.S. Czemu nie ma tej gry? Czemu ta jest niżej od tej? Gdzie Metal Gear Solid? Odpowiedź: bo tak, bo to mój w pełni osobisty ranking i to te gry uznałem za godne znalezienia w moim rankingu. Nie oznacza to, że twoja gra jest zła, prawdopodobnie jednak tak jest. Nie martw się jednak, na kompletny brak gustu się nie umiera.

Miejsce 10: Chrono Trigger

Parafrazując piłkarskiego klasyka, tsooooooooo? Dopiero na dziesiątym? Ale jak to? Tak, Chrono Trigger to świetna gra, jeden z najlepszych jrpgów w historii, wróć jedna z najlepszych gier w historii. Śliczna jak na czasy powstania – a i dzisiaj nie wygląda źle – grafika, kapitalna muzyka, przyjemny system walki, ciekawe postaci i fabuła.

Jak jednak pisałem we wstępie, ten ranking nie jest klasycznym zestawieniem najlepszych gier, a mocno subiektywną, wpominkową przejażdżką. Chrono Triggera ukończyłem długo po sprzedaży SNESa, na DSie, brakuje więc elementu nostalgii, co ważniejsze jednak nie do końca zaklikało między nami, tak jak pisałem wcześniej, to świetna gra, ale zabrakło czegoś, co sprawiłoby aby znalazła się na półce z plakietką: „wracać kilkukrotnie.” Zagrać jednak trzeba, najlepiej na dwuekranowym przenośniaku Nintendo.

Miejsce 9: Secret of Mana

Action RPG pełną gębą, wróć ACTION RPG PEŁNĄ GĘBA!!! Kolejna (i nie ostatnia, o nie) gra od wielkiego Square na liście. Wydany w 1993 roku Secret of Mana, w przeciwieństwie do większości przedstawicieli swojego gatunku, zamiast na bitki w turach, postawił na walkę w czasie rzeczywistym. Dodajmy do tego śliczną grafikę (będę to często powtarzał – uwielbiam 16-bitowce), niegłupią historię, ciachanie i przede wszystkim kooperację, która z bardzo dobrego action jrpga robi coś więcej.

W przeciwieństwie do choćby takiego Mother (złe Nintendo) kochane Square zadbało o to aby seria Mana nie zginęła, znalazła ona swój dom na platformach mobilnych, gdzie walczy o serca kolejnych pokoleń graczy. <3

Miejsce 8: Dragon Ball Z: Legend of the Super Saiyan

Dragon Ball – obsesja dzieciarni urodzonej w okolicach przemian ustrojowych i wcześniej, co prawda mój stosunek do tego tasiemca (a zwłaszcza legendarnej „Zetki”) mocno zmienił się od lat pacholęcych i gimbazjalnych, nie zmienił się jednak ten do jednej z jego ekranizacji . Dragon Ball Z: Legend of the Super Saiyan – bo o tym SNESowym obskurze mowa – kończyłem kilkukrotnie, zawsze czerpiąc z niej sporą przyjemność.

Akcja gry toczy się od początku „Zetki” do momentu pokonania Freezera, czyli w momencie gdy jej fabuła nie była głupia jak kilo gwoździ, a kręciła się w granicach krawężnika i kosza na śmieci. Siłą Legend of the Super Saiyan nie jest jednak fabuła, a ciekawy system walki wykorzystujący karty, z pozoru dziwny, po pewnym czasie staje się intuicyjny i całkiem sympatyczny.

Jedyne do czego, w tym tytule, można naprawdę się przyczepić to grafika, nieprzystająca zupełnie do wielkich przedstawicieli swojego gatunku.

Miejsce 7: Slayers

Ta gra to totalny przeciętniak, graficznie nie powala (pierwotnie powstawała na NESa), gameplayowo również – ot klasyczny jrpg, w żadnym wypadku zły, ale również nie wybitny. Czemu więc ta gra znalazła się w tym rankingu? Bo to Slayersi, jedna z moich ulubionych chińskich bajek, która - w przeciwieństwie do chociażby takiego DB – nie zestarzała się o jotę, ciekawa fabułą, świetny klimat i humor, który z powodzeniem został przeniesiony do gry. Zmiksowany z solidnym system walki i eksploracją w stylu Phantasy Star daje grę, która da masę frajdę każdemu fanowi rudowłosej czarodziejki. Jedyna gra, która sama nie jest źródłem nostalgii (tłumaczenie tytułu ukazało się w 2010 roku), robotę odwala tutaj materiał źródłowy.

Miejsce 6: Super Mario RPG: Legend of the Seven Stars

Gra zrobiona przez Square w szczycie formy, z największym badassem (nie licząc Kirbiego) gier video jako protagonistą – to nie może być słabe. No i zdecydowanie nie było, Super Mario RPG – bo o nim mowa – nie tylko wzięło wąsatą ikonę gier video i wrzuciło ją w mechanikę jrpg, ale przede wszystkim zrobiło to w wielkim stylu, ze sporą ilością uroku, oraz garścią innowacji, łącząc ze sobą japońskie RPG z elementami klasycznych marianowych tytułów.

Dodajmy do tego świetną jak swoje czasy – dzisiaj trochę trąci myszką - grafikę, Bowsera stojącego po naszej stronie i w ten sposób otrzymujemy nie tylko jednego z najlepszych SNESowych jrpgów, ale także jedną z najlepszych gier w bibliotece 16-bitowego kolosa Nintendo.

Miejsce 5: Magic Knight Rayearth

Dragon Quest dla ubogich? Można tak powiedzieć. „Ekranizacja” cholernie dziewczyńskiego anime od Clampu? Jak najbardziej. Słaba gra? Zdecydowanie nie.

Magic Knight Rayearth to do bólu klasyczne jRPG, które praktycznie 1:1 odwzorowuje historię zawartą w pierwszym sezonie anime znanym w Polsce jako „Wojowniczki z krainy marzeń.” Siłą gry jest niewyróżniający się, ale solidny gameplay, oraz pełna humoru historia znana fanom chińskiej bajki. Dla tych którzy jej nie oglądali, MKR to opowieść o trzech nastolatkach trafiających do magicznej krainy będącej w gigantycznym niebezpieczeństwie. Nasze bohaterki stają oczywiście przed zadaniem uratowania jej, pomoże im w tym magia, siła przyjaźni i prze-kozackie mechy. Jeżeli nie zrażają was takie klimaty sięgnijcie po ten tytuł, nie zawiedziecie się, zwłaszcza jeżeli miło wspominacie serial. Gra nie ukazała się oficjalnie poza Japonią, pozostaje wam więc fanowskie tłumaczenie.

Miejsce 4: Earthbound/Mother 2

Kultowa, wyjątkowa, klimatyczna – słowa nadużywane przez marketingowców, przy corocznych kampaniach reklamowych kolejnego BattleCall of Creed - w przypadku drugiej i jedynej części serii Mother, która ukazała się na zachodzie są chyba najsensowniejszym sposobem określenia czym jest ten tytuł.

Z pozoru klasyczna kolorowa, nintendowa gierka dla dzieci i pedałów. W rzeczywistości dosyć staro-szkolny, 16-bitowy jrpg - chociaż z ciekawymi patentami – jednak choć dobra, to nie mechanika, jest tym, co sprawiło, że ta gra obrosła tak wielkim kultem. Powodem jest otoczka, z zewnątrz klasycznie nintendowo-kolorowa, w rzeczywistości cholernie klimatyczna, balansująca na granicy psychodeliczność, dodajmy do tego kapitalną ścieżkę dźwiękową (element wspólny całej serii), historię z masą mniej, lub bardziej porytych bohaterów i npców, oraz jednego z najlepszych finałowych bossów, wokół którego urosła ciekawa teoria spiskowa.

To wszystko sprawia, że pomimo upływu lat, Earthbound jest grą po którą warto sięgnąć i dzisiaj, nie jest to oczywiście gra dla każdego, ci którzy na widok 16-bitowych jRPGów dostają drgawek, od gry się odbiją, ci którym pikselowy grinding nie przeszkadza sięgać śmiało. Od niedawna, gra jest również dostępna oficjalnie w Ojropie, możecie w nią zagrać na trupie, znanym jako Wii U, w usłudze Virtual Console.

Miejsce 3: Final Fantasy VI

Jeżeli przejechaliście na dół, aby przed czytaniem przejrzeć ranking – a pewnie to zrobiliście, jeżeli nie sorry za spojlery ;) – to widzicie, że podium zajmują trzy snesowe części Final Fantasy. Nie będę owijał w bawełnę, 16-bitowe odsłony „ostatecznej fantazji” to – nie licząc Poków - moje ulubione jRPGi. Początkowo myślałem o wrzuceniu całej trójki ex aequo na pierwszym miejscu. Zabawa to jednak zabawa i ostatecznie podjąłem się uszeregowania ich na podium.

Na najniższym jego stopniu umieściłem część, uważaną przez wielu za najlepszą. Przyznam się, że gdybym silił się na pseudo obiektywizm, pewnie umieściłbym ją na czele rankingu, a że się nie silę, to cóż. :D W szóstkę zagrałem dopiero trzy lata temu, czyli w czasach gdy jeszcze nie przesiadywałem nałogowo na PPE i miałem czas na dłuższe gry, ale do rzeczy. Gra jest niesamowita, ma kapitalną stylistykę, historię, postaci, muzykę, mechanikę rozgrywki, no i ta operowa scena. FF VI wyznaczył szczyt możliwości gatunku w czasach 16 bitów, jeżeli nie w ogóle. Jako, że jest to jednak ranking nostalgiczny, na tym zakończę pochwały Final Fantasy VI, oddam głos prawdziwym fanom tego tytułu, którzy podchodzą do niego emocjonalnie, a wierzę, że tacy się znaleźli.

P.S. Wersja na Androida i iOS to graficzne gówno.

Miejsce 2: Final Fantasy IV

Grając, za gówniarza, w czwórkę nie miałem pojęcia jak przełomowa była to część, nieświadomie ten przełom dostrzegałem, jednak przez własną nie wiedzę była to dla mnie „ ta gra prawie tak dobra jak piątka.”

Ale właśnie na czym ten przełom polegał? I co sprawiło, że jest to tak ważny i po dziś dzień świetny Fajnal? Zmieniła się mechanika rozgrywki, walki po raz pierwszy w historii serii oparto na nowym – wtedy – systemie Active Time Battle. Jednak to nie on, a sfera fabularna ukształtowała, to czym seria miała się stać i jak być postrzegana. Final Fantasy IV było pierwszą częścią z tak rozwiniętą historią i przede wszystkim z tak świetnie nakreślonymi bohaterami. Każdy z nich miał swoje własne motywacje, charakter, nie brakowało też rozwoju osobowości.

Gra jest klasycznym „masthewem”, niezależnie czy gra się na SNESie, emulatorze, DSie, czy też PSP. I tą ostatnią, oraz wersję DSową polecam najbardziej. Którą? Wszystko zależy od preferencji, osobiście wolę wersję na PSP. Niezbyt imponująca grafika 3D na kieszonsolce Nintendo kompletnie mi nie podeszła, w przeciwieństwie do estetycznego i podrasowanego względem oryginału 2D.

Miejsce 1: Final Fantasy V

Moje pierwsze Final Fantasy. W zasadzie tyle wystarczyłoby za wyjaśnienie, czemu to właśnie piątka zajmuje szczyt mojej listy, z drugiej jednak strony byłoby to dla niej niezwykle krzywdzące, bo nie licząc gigantycznego pokładu nostalgii, który we mnie siedzi, to na prawdę kapitalna gra i kapitalne Final Fantasy, miało jednak tego pecha, że na zachodzie ukazało się ze sporym opóźnieniem i nie dość, że zostało stłamszone przez przełomowe SNESowe odsłony, to w momencie premiery w naszej części świata musiało zmagać się z legendarną siódemką.

Jednak dlaczego ta odsłona jest świetna? Z tego samego powodu, co czwórka i szóstka, ze względu na świetne wyważenie gameplayu, opowieści i postaci. Dwie ostatnie to klasyczne fantasy, nie tak porywające jak w czwórce, bardziej luźne, pełne humoru, jednak dalej wciągające i pełne świetnie nakreślonych bohaterów.

Jednak to gameplay gra tutaj główną rolę, a konkretnie system jobów. Użyty po raz pierwszy w FF III, w piątce rozwinięty, pełny kapitalnych rozwiązań umożliwiających dowolną customizację postaci, opierających się na bardziej (biały, bądź czarny mag), lub mniej klasycznych (tancerz, ninja) klasach. Dodajmy do tego jeszcze możliwość krzyżowania umiejętności i widzimy jakie możliwości dawała piąta odsłona „ostatecznej fantazji.”

To wszystko sprawia, że jedna z najbardziej niedocenianych odsłon serii, zasługuje na to aby, także i dzisiaj dać jej szansę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz